Dunia i Bak, jamniki szorstkowłose – wspomnienie

W roku 1978, w naszym rodzinnym domu w Katowicach pojawiła się suczka jamnika szorstkowłosego, nazwana przez nas Dunią. Wstyd się przyznać, ale szczegóły tego zakupu zatarły się w mojej pamięci. Pochodziła z dobrego gniazda i miała wypełnić miejsce po starzejącym się Bimie, wyżle szorstkowłosym. W moim życiu był to okres intensywnych zajęć poza domem, kończyłem studia medyczne, pracowałem, wkrótce się ożeniłem i dla psów miałem znacznie mniej czasu niż wcześniej. Nową, sympatyczną suczkę cała rodzina przyjęła dobrze i wkrótce stała się pupilką moich rodziców. Wpisała się do tej starej prawdy o posiadaczach psów, którzy podobno dzielą się na tych śpiących ze swoimi pupilami i tych, którzy o tym nie mówią. Dunia jak się wkrótce okazało była też suczką o wybitnej pasji łowieckiej. Pomimo, jak to u jamnika, niezbyt imponujących warunków fizycznych była niezwykle sprawna i silna a przy tym miała zdumiewające zdolności biegowe. Za spotkanym w polu zającem potrafiła oszczekując, w pełnym biegu przebyć dystans kilometra i więcej. To, że oczywiście nie miała szans dogonić szaraka nigdy, do późnej starości nie było powodem niepodjęcia pościgu. W owym czasie skórki lisów przeżywały szczyty popularności a ponieważ w naszym łowisku stan lisów był co najmniej dobry, chętnie na nie polowaliśmy. Próbowałem przez jakiś czas polowania z wabikiem, co niestety z powodu niezbyt „muzycznego” słuchu słabo mi wychodziło. Ostatecznie zwyciężyły dwie metody; zasiadka na zejściach do dziennej ostoi, metoda może niezbyt popularna, ale w naszych warunkach terenowych dosyć skuteczna no i oczywiście norowanie z jamnikiem.

Zimą, na przełomie 1981 i 1982 roku wybraliśmy się, to znaczy mój brat Krzysztof, Andrzej Otrębski i ja oraz moja świeżo poślubiona żona Lidka na kilkudniowe polowanie na lisy. Zakwaterowaliśmy się w gościnnym domu Przybyłów leżącym dosłownie kilkaset metrów od centrum lisiego raju. Wystarczyło przejść przez rzekę Pszczynkę i rozpoczynały się rozległe łąki którymi lisy ciągnęły do swoich odwiecznych ostoi w lesie baranowickim. Wzięliśmy oczywiście ze sobą Dunię. Plan był prosty, o świcie zasiadka na przesmykach, w ciągu dnia nory. Cieczka lisów była w swoim szczycie, poszczekiwania psów słychać było często i liczyliśmy na dobre wyniki. Pamiętam jeden z dni polowania, siedziałem pod lasem w ulubionym miejscu, poranek był mroźny, na polach kilkunastocentymetrowa warstwa śniegu. Na twarz padały promienie wschodzącego nad horyzontem słońca. Słyszę szczekające na polach przede mną lisy czuję, że dzisiaj św. Hubert będzie mi sprzyjał. Na łące przede mną pojawiają się prawie jednocześnie 3 lisy!!, dwa psy ciągnące za suką. Pierwsza sztuka mija mnie i wchodzi do lasu zbyt daleko, ale pozostałe powoli wchodzą w zasięg skutecznego strzału. Postanawiam zrobić dublet, strzelam najpierw dalszego – pudło, potem bliższego – pudło, oczom własnym nie wierzyłem. Po opadnięciu emocji sprawdzam zestrzał i wtedy okazuje się co się stało. Siedziałem nisko na stołeczku i z tej perspektywy źle oceniłem odległość. Niepotrzebnie strzelałem do pierwszego z lisów był po prostu za daleko, kolejne pudło było już prostą konsekwencją pierwszego. Byłem wściekły.

Na norach było lepiej, braliśmy sukę do plecaka żeby niepotrzebnie nie męczyła się w wysokim śniegu i penetrowaliśmy znane nam nory, których było sporo. Dunia choć nie była nigdy agresywna na tyle, żeby dochodziło w norze do zwarcia z lisem potrafiła jednak skutecznie lisy wypędzać z nawet trudnych, rozbudowanych przez lisie pokolenia nor, takich jak sławna Lisia Kępa. Pamiętam, że zaniepokojony kiedyś jej długą nieobecnością pod ziemią, właśnie na trudnej Lisiej Kępie nachyliłem się nad oknem nory i początkowo nasłuchiwałem a potem nawoływałem suczkę. Nagle usłyszałem tętent biegnącego zwierza i wprost w twarz wyskoczył mi duży lis, pięknie i przytomnie strzelony przez Andrzeja na brzegu zapadliska. Dumna Dunia za chwilę wyłoniła się z tej samej dziury. W tamtym sezonie strzeliliśmy w ten sposób kilkanaście lisów. Opis jednego tygodnia tych łowów jest także tu (na stronie Andrzeja).

Niestety, czekała nas także nieprzyjemna niespodzianka. Okazało się mianowicie w badaniach lisich głów, dostarczonych weterynarzom, że dwa z nich zarażone były wścieklizną. Problem był tym większy, że skórki zostały już sprzedane i rozpętała się cała medialna akcja, w wymiarze tamtych czasów oczywiście, mająca na celu znalezienie szczęśliwych posiadaczy. Nikt się oczywiście nie zgłosił i sprawa się zakończyła. Niestety nie dla nas. Na szczęście Lidka, będąca wtedy w ciąży nie miała kontaktu z lisami ale my, w tym głównie ja ściągający wszystkie skórki musieliśmy się poddać niezbyt przyjemnemu szczepieniu.

Dunia dwukrotnie rodziła szczeniaki, dzięki temu zarejestrowałem hodowlę „ze Skolnitego” w 1982 r. Nazwa hodowli pochodzi od ulicy w Wiśle-Dziechcince gdzie rodzice posiadali dom, w którym rodziły się oba mioty jamniczki. Dunia dożyła w Katowicach sędziwego wieku i pod koniec życia, jak wszystkie jamniki, miała problemy z kręgosłupem i nie polowała. Z jej drugiego miotu pozostał Bak piesek, który ze względu na wnętrostwo nie został sprzedany, tylko pozostał z nami.

Bak był ukochanym psem Ojca, który nie pozwalał brać go na nory. Pozycję tę Bak zawdzięczał takiemu oto zdarzeniu na polowaniu zbiorowym na dziki.  Gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych wybraliśmy się na zbiorowe polowanie na dziki w rejonie Koszęcina. Była zima ale śnieg leżał tylko miejscami. W czasie jednego z pędzeń stałem kilka stanowisk od Ojca, widziałem idącego w kierunku linii dużego dzika. Po chwili padły strzały a za parę minut odezwała się trąbka kończąca pędzenie. Szedłem w kierunku stanowiska Ojca będąc pewnym, że to on strzelał gdy nagle niedaleko ode mnie, poza pędzonym miotem rozległ się jeden strzał a po nim w krótkim czasie dwa następne. Kiedy doszedłem do tego miejsca okazało się, że bohaterem zdarzenia był Tata oraz oczywiście Bak. A było to tak. Po sygnale kończącym pędzenie, Tata razem z kolegą poszli tropem strzelanego dzika. Już w miocie widzieli, że dzik był wcześniej ranny, przyjął również kulę Taty. Bak na otoku prowadził za tropem gdy nagle spod świerka o parę kroków od Ojca, podniósł się duży dzik i robiąc przedziwną stójkę rzucił się na nich. Strzał spod pachy spudłowany dał jednak sekundę na zwolnienie psa, który rzucił się na dzika dając czas Ojcu i towarzyszącemu koledze, na oddanie skutecznych strzałów. Dzik, duża, prawie 90 kg samotna locha miała stary postrzał tylnej rapety oraz kulę od Ojca. Gdyby nie Bak dzik dopadłby Tatę i patrząc na jego wielkość, mogło się to skończyć tragicznie. Bak przeżył Ojca i do końca swoich dni mieszkał z moją Mamą w Katowicach.